... Kobiety ruszyły na nich z wrzaskiem. Nie bały się, mężczyźni byli młodzi, jak bracia tych kobiet, jak ich synowie i wnuki. Trzeba było tylko przetrzepać im skórę, obsobaczyć, pokazać, gdzie ich miejsce. Pod pancerzami mundurów każdy z nich miał swoje niewypowiedziane lęki i słabości. Oni też byli ludźmi, tak jak i one. Mężczyźni mieli żołd, kobiety wściekłość. Tłukły ich rózgami po twarzach, szyjach. Wszystko, co widoczne, a nie odziane w mundur, pokryło się czerwonymi pręgami od smagań witek. Kobiety biły mocno, tak jakby robiły pranie. Oddychały miarowo, raz szybciej, raz wolniej, jak podczas porodu. Siła kobiet płynie z codzienności, jest wypadkową wielu pomniejszych czynności. Gdy staje się zrywem, ma w sobie upartą skuteczność tarana. Kobiety znad rzeki broniły relikwii. Nie pozwalały ich sobie zabrać i wywieźć. Święta Gudula, znana z cudów patronka Brukseli, była ich karmicielką, to dzięki jej sławie zjeżdżali się tu podróżni z różnych stron i modlili o cudowne rozwiązania. Kupowali różańce, wodę święconą, podobizny świętej. Jedli, spali, modlili się i bawili. A kobiety z tego żyły. Sprzedawały, prały, dostarczały, żeby utrzymać siebie i dzieci. Dzieci miały dużo, jak to kobiety. Bo z mężczyznami bywało różnie: raz byli, a raz odchodzili. Dzieci zostawały, głodne, liczne, hałaśliwe. Czasem na wpół dzikie, jak nadrzeczne psy, zinneke.
... Tam w dole jest Grand Place, najstarsza część Brukseli. Stąd można lizać miasto jak lody, przemykać wzrokiem po czubkach budowli, skakać po epokach, pożarach, najazdach, koronacjach, ślubach i uroczystych pochówkach. Albo wsłuchiwać się w sto języków, które świergoczą w przeszłości i teraźniejszości. Patrzeć na twarze, ubrania i odgadywać, z jakiej klasy pochodzą ludzie. Bo tu wciąż istnieją klasy społeczne, co człowiekowi takiemu jak ja, wychowanemu w socjalizmie, wydaje się egzotyczne. Właśnie to, a nie widok ludzi o innych niż biały kolorach skóry. Najbliżej w dole leży Marolles. Właściwie to nie dzielnica, bo nie ma ram administracyjnych. To miejsce z duszą, jedno z najstarszych siedlisk w Brukseli. Barwna zbieranina niegdyś obdartych uliczek, na których rodzili się, grasowali i umierali zawodowi złodzieje. Łapserdaki i łobuzy wszelkiej maści bywali jednocześnie artystami. Tu, na rue Haute 132 mieszkał Pieter Bruegel, jeden z najważniejszych malarzy renesansu. Napatrzył się na niepokojące twarze. Siadywał, wpatrywał się w ludzi, szkicował. Nigdy nie miał dość.
... praktyczna uwaga na temat tego, co koniecznie trzeba wiedzieć przed wejściem w zaułki Brukseli: jeśli człowiekowi się wydaje, że idzie równolegle do jakiejś ulicy, to niemal na pewno zmierza do niej prostopadle. Albo robi pętlę. Tu nie ma prostych ulic, są tylko mniej lub bardziej zakrzywione. Znakiem rozpoznawczym miasta są małe rondka, od których rozchodzą się gwiaździście uliczki. Może być ich trzy, ale może być i sześć. Ten średniowieczny rys architektoniczny zachowano w dzielnicach zbudowanych później. Chociaż mieszkam tu już 15 lat, zdarza mi się zgubić. Jeśli się spieszę, wracam po śladach, bo wstydzę się używać GPS-u we własnej dzielnicy. Ale jeżeli mam chwilę, ruszam na spotkanie nowych zakątków.
... Fascynują mnie niuanse współistnienia w Europie. Chodząc po Brukseli, zaglądam równocześnie do zaułków mojej wschodnioeuropejskiej głowy. Odwiedzam polskość przedzieloną szlabanem - tu siermiężny znak z napisem „socjalizm”, tam plakietka z neonem: „kapitalizm”. Snuję się w oparach martyrologii, zamiast gałęzi widzę sztandary, pod stopami pękają mi nie szyszki, a złudzenia. Drą się i jojczą biało-czerwone ptaki, chwaląc własny ogon...”
... Tożsamość złożona polega na tym, że tkwimy w jej bogactwie, choć już nie dostrzegamy jej złożoności. Gdybym powiedziała: „Bo ci Belgowie…”, oznaczałoby to, że osuwam się w pułapkę analizowania drugiego narodu. Z pychą i wyższością. Piszę z centrum złożonej tożsamości. Z kłębowiska emocji, ze ścieżek instynktu. Analizy, patrzenie z góry, podsumowania – to podejście, które należy do odchodzącej epoki. Weszliśmy w czas fragmentów. Pojedynczych świadectw, puzzli, witraży. Mój język jest podwójny. Może się nawet okazać, że niczym indiańska squaw z Winnetou Karola Maya kłamię jak najęta. Może tak. A może nie.
... Ale oto zamieniam się w psa. Czuję pod stopami wilgoć rzeki, choć stąpam wciąż po chodniku. Płynie w dole, zamurowana, skazana na podziemny niebyt. Jakby miasto się jej wstydziło. „(…) cache dans les pierres comme un mensonge” (zepchnięta pod kamienie, niczym kłamstwo) – napisała poetka Evelyn Verstichelen7 . Dla mnie, warszawianki wychowanej w bliskości Wisły, ostatniej dzikiej rzeki Europy, to, co tu zrobiono, to świętokradztwo. Tutejsza rzeka nazywa się Senne i wymową nie różni się od swojej większej kuzynki, która oddycha pełną piersią w Paryżu. W pisowni to różnica raptem jednej litery: brukselska Senne i paryska Seine. Sekwana, kochana i hołubiona, może się wylewać na bulwary i nikt jej złego słowa nie powie. Kiedy byłam w Paryżu na początku 2020 roku, tuż przed pandemią, moczyłam nogi w Sekwanie, bo jej wody wylewały się na kostki brukowe. Fale rozbujane kilwaterami bateaux mouches, łodzi turystycznych, zaczepiały spacerowiczów, biegaczy, rolkarzy i rowerzystów. Brukselska Senne płynie w ciemnym kanale. Jak ściek. Jeszcze kilka lat po zamieszkaniu w Brukseli nie miałam pojęcia, że rzeka istnieje, ani tym bardziej, jak się nazywa. Nie ma jej na powierzchni, nie ma w codziennym języku.
... Wsłuchać się w to, co mówi rzeka, być jednym z psów włóczących się nad jej brzegami. Dać głos jej, a nie tym, których słowa są zapisane, wydrukowane czarno na białym. Ich opowieści zalegają archiwa, schowki, składy. Bo historię piszą zwycięzcy – w każdym razie tak im się wydaje. Ale to Sen fascynuje, rozkochuje w sobie.
... Węszenie za brukselską rzeką to częściowo kontynuowanie wielkiej literackiej tradycji szwendaczej. Virginia Woolf, Honoré de Balzac, Edgar Allan Poe, Charles Baudelaire są matkami i ojcami idei włóczenia się po mieście, wielbicielami miejskiej fizjonomii. Flâneur uprawia miejską wędrówkę bez celu. Kiedy wrzuciłam post o swoim łazikowaniu po mieście na profil publiczny Facebooka, wymyśliliśmy wspólnie z czytelnikami i czytelniczkami także inne określenia miejskiej wędrowniczki: obieżymiastka, włóczykijka, wałęsaczka, miejska powsinoga, szwendaczka. Język polski wręcz zaprasza do wymyślania i wprowadzania smakowitych feminatywów. Angielski jest pod tym względem drętwy, za to francuski doczekał się żeńskiej formy: flâneuse.
... Bo-bo to skrót od zbitki bourgeois-bohème, co można przetłumaczyć jako oksymoron „mieszczańska cyganeria”. Młody Stanisław Przybyszewski dostałby zawału, ale w Brukseli, królestwie mieszczan, wszystko jest możliwe, nie razi nawet zestawienie tak skrajnie różnych mentalności jak filister i artysta. Surrealizm zbitki idealnie pasuje do tutejszego zamiłowania do paradoksów. Pierwsze „bo” pochodzi od wyrazu bourgeois i odnosi się do klasy ludzi, których definiuje miejskość, w przeciwieństwie do pogardzanej „wiejskości” czy wręcz „wieśniackości” pod względem sposobu bycia, manier itp. Warstwa mieszczan, która zaczęła się wyłaniać w XI wieku, dziś oznacza grupę ludzi o pokaźnym zapleczu finansowym, zawodowym i kulturalnym. Ludzi, z którymi trzeba się liczyć, nie tylko ze względu na ich siłę nabywczą, ale i głos, który mają w społeczeństwie. Tym mocniejszy, że nie pojedynczy – w Brukseli rządzą potomkowie całych pokoleń mieszczan. Ciągłości tych „dynastii” nie przerwały wojny czy komunizm, jak u nas. Drugie „bo” jest skrótem od bohème, przywołuje etos przymierającego głodem artysty, szczególnie nośny w XIX wieku. Wiąże się z nim odrzucenie wartości mieszczańskich, poszukiwanie autentyczności, życie sztuką, dla sztuki i ze sztuki. Czyli marnie. Mieszczaństwo i cyganeria – jakimś cudem te dwie sprzeczności się przyciągnęły, wydając na świat bo-bo. W Polsce zjawisko nosi miano „lewactwa”, jednak określenie to pozbawione jest słowotwórczego polotu. Opluwanie „elit”, które ma swoje korzenie w PRL-u i kwitnie w Polsce pod rządami populistów, w Belgii nie ma miejsca. Bycie bo-bo jest co najwyżej przedmiotem lekkiej drwiny. Bo-bo to ktoś, kto ma dochody wyższe niż przeciętne albo/i zaplecze w odziedziczonym majątku. Jest to osoba wykształcona, kulturalna i obyta w świecie, która prawie na pewno głosuje na partie lewicowe. Być może ekolog. Prawdopodobnie cyklistka. Wege. Ale nie szalejmy ze stereotypami.
... Na rue Dansaert w Passa Porta, czyli domu literatury, w ciągu roku odbywają się spotkania literackie, a co dwa lata również festiwal. W księgarni można znaleźć książki w wielu językach. Przychodzi do głowy, w wersji dosłownej, dialogiczność Michała Bachtina. Wizja, że literatura to jedna wielka księga, a każdy kolejny utwór nawiązuje do poprzednich. Być może książki na stołach Passa Porty gadają ze sobą nocami, plotkują w dzisiejszej odmianie brusseleir – nie tej w wydaniu robotniczym, jak sto lat temu, a literackiej.
... Masturbująca się kobieta nad dachami placu Stefanii przedstawia żeński punkt widzenia na seksualność. Rozkosznica na wysokościach jest radosna, wolna, rozczochrana. Oddana czynności, gdyby pożyczyć języka od policjantów. Do niedawna znad dachów w dzielnicy Saint-Gilles spoglądał na miasto sinawy penis. Znajdował się na avenue du Parc, naprzeciwko przystanku Barrière. Był narządem w stanie spoczynku, przedstawionym w czerni i bieli. Penis, chociaż nie wyglądał wesoło, wzbudził sporo kontrowersji. Rodzice dzieci uczęszczających do Institut des Filles de Marie (Instytut Córek Maryi) w dzielnicy Saint-Gilles żołądkowali się, że to dzieło sztuki ulicznej godzi w wartości katolickie. Fresk namalowany na ślepej ścianie kamienicy należącej do prywatnego właściciela, przestał istnieć.