Każdej niedzieli spotykały się za blokami i szły do kościoła - Beata, Hanka i Mania. W ciągu trzech lat, które minęły od wyprawy na hałdę, osiedle bardzo się zmieniło. Tam gdzie dawniej wypiętrzały się góry ziemi przetykanej kawałami niepotrzebnych blach i drutów, wyrosło kilkanaście cztero- i dziesięciopiętrowców.
Agnieszka odsunęła się od parapetu. Łokcie zdążyły zdrętwieć, ale trudno było oderwać się od widoku, który rozciągał się z okna. Patrzyła na rozdzielone śniegiem pary: gospodynię nawołującą córkę pochłoniętą rozmową z młodym mężczyzną po drugiej stronie ściany, wilczura podsikującego zaspy i właściciela szukającego go w innym korytarzu, chłopaków obrzucających kulkami sąsiada i chowających się za załomem białego muru.
Ostatniego dnia wakacji Mania wracała ze sklepu z pustą siatką. Nic nie udało jej się upolować. Weszła w przerwę między blokami i poszła alejką wijącą się między wyłysiałymi trawnikami. Tam, gdzie kiedyś stała hałda, leżał placek asfaltu, na którym miał powstać kort tenisowy. Kaplica ginęła w cieniu wielkiego kościoła, a strzelająca w niebo dzwonnica górowała nad osiedlem, przerastając pobliskie wieżowce.
Gdy Hanka stanęła w progu salki katechetycznej, miała ochotę zatkać uszy. Nikt nie mówił normalnie, wszyscy krzyczeli jeden przez drugiego i przepychali się między niewygodnymi ławkami. Kiedy wszedł ksiądz, otoczyli go, wyrzucając z siebie potoki słów. Powtarzali to, co powiedział Lenin o Mickiewiczu i jego rodzinie: "Opuścili Polskę na zawsze. Zdradzili".
Jonathan stanął na światłach i popatrzył za oddalającym się tramwajem. Napis "Louiza" zmieniał się na elektronicznych tablicach z francuskiego na holenderski i odwrotnie. Było coś uroczego w tej nazwie, zawrót głowy kobietą, która mogła być europejską królową albo nowoorleańską nastolatką, przysłaniać policzek wachlarzem albo zakrywać ręką zbyt duże zęby w uśmiechu
Następnego dnia rano Jonathan wracał ze szkoły, a dłonie tak mocno zaciskał na kierownicy, aż zwilgotniały. Andrea wyznaczyła mu na dziś spotkanie, więc starannie się ogolił, wieczorem nadgonił to, co miał zaplanowane na rano - słowem, zrobił wszystko, by móc do niej pojechać po odwiezieniu dzieci na lekcje. Tymczasem ona od rana się nie odezwała!
Kiedyś, w porywie serca, który nastąpił po wyjątkowo pięknym kochaniu, przyszło mu do głowy bajkowe "za górami, za morzami, żyli sobie..." Zapytał, czy myślała o dalszych podróżach, czy chciałaby przenieść się gdzie indziej. Zaprzeczyła gorąco; jej Bruksela była zaludniona "źródłami", w urzędniczym piecu piekła telewizyjny chleb.<
Piknik integracyjny odbywał się w obejściu starannie wystylizowanym na wiejskie. Odkurzone irchą stare dyszle i wyczesane grzebieniem kozy błyszczały w letnim słońcu. Alkohol podany przez gospodarza (druciane okulary i ręce pianisty) smakował ogniskiem, ale zagryziony pajdą kanciastego chleba dał się przełknąć.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spałam. Chyba przed urodzeniem, może nawet swoim. Samotny żeglarz, którego wspomnienia z rejsu wokół kuli ziemskiej czytałam podczas karmienia, nie spał podobno dwie doby. Potem zobaczył w kokpicie żonę, wystraszył się, że zwariował, włączył autopilota i poszedł wreszcie spać. Czy są autopiloty dla matek noworodków?
W sierpniu w piaskownicy spotkałam mężczyznę. Był to tata Rafałka. Siedział na urlopie wychowawczym i spacerował z synkiem w porze moich wyjść z Julkiem. Jego żona zarabiała cztery razy tyle co on, więc nie chcieli tracić takich pieniędzy. Nianiek tata Rafałka nie uznawał. Wiedział mnóstwo o porodach, no i przegryzał pępowinę Rafałka.
"Żeby urodzić, nie wystarczy dać się zapłodnić - napisałam, kiedy Julek się zdrzemnął. - Trzeba jeszcze poczuć trzepotanie zarodka we wnętrzu, twardnienie macicy zbijającej się w ochronny pancerz, rozciąganie skóry na brzuchu, puchnięcie piersi wypełniających się żółtym płynem i ból pleców obciążonych ciężarem dwóch ciał. Żeby urodzić, trzeba poczuć pękanie pęcherza płodowego, ból skurczy okleszczających miednicę, suchość otwartych do krzyku ust".
Kiedy spotykamy po raz pierwszy Przystupę, ma dziewiętnaście lat. Jest chuda, żylasta i jakby sękata. Długie włosy są na końcach spalone trwałą. W jej twarzy nie ma nic, co przykułoby uwagę konesera piękności czy amatora wynaturzeń. W owym czasie Przystupa, odporna na kpiny koleżanek z krawieckiej zawodówki, zaplata włosy w warkocz; na co dzień nosi dżinsy i pomarańczową kurtkę kupioną w miasteczku leżącym koło jej wsi.
Maj w Szwecji to wdzięk przyrody zdobywającej na nowo i bez wysiłku przychylność ludzi obrażonych długą zimą. To zadośćuczynienie za listopadowe strugi deszczu, grudniowe ciemności, styczniowy mróz, lutową beznadzieję, marcowe zwodzenie cieplejszymi i lodowatymi powiewami, kwietniowy zastój, kiedy wydaje się, że zima nigdy się nie skończy. Maj przychodzi nagle: poranki drżą mlecznym światłem, południa oszałamiają kolorami kwitnących roślin, wieczory pulsują kląskaniem i godowym trzepotem.
Policjanci siedzący po obu stronach Przystupy byli rośli. Usiłowała patrzeć, dokąd ją wiozą, ale niewiele zza nich widziała. Musieli zostawić z tyłu Skuru i wjechać na autostradę, po lewej minąć Ektorp, bo mignęła sylwetka Forum. Zaburczało jej w brzuchu. Od wczoraj nie miała w ustach nic poza bezą na czekoladowym spodzie, którą wcisnęła jej Nayana na T-Centralen; obsypały się białymi okruszkami, palce lepiły się do tej pory.