Agnieszka odsunęła się od parapetu. Łokcie zdążyły zdrętwieć, ale trudno było oderwać się od widoku, który rozciągał się z okna. Patrzyła na rozdzielone śniegiem pary: gospodynię nawołującą córkę pochłoniętą rozmową z młodym mężczyzną po drugiej stronie ściany, wilczura podsikującego zaspy i właściciela szukającego go w innym korytarzu, chłopaków obrzucających kulkami sąsiada i chowających się za załomem białego muru.
Labirynt śnieżnych korytarzy widziany z góry przypominał grę, którą ojciec przywiózł jej kiedyś z enerde. Trzeba było tak przechylać plastikową podstawkę, żeby srebrna kulka przedostała się przez sieć rynienek i wylądowała w środku.
W pewnym momencie zobaczyła na dole Beatę, Manię i Hankę, a potem dziewczynę wyglądającą na Krzysię. Przysunęła się do okna, żeby jej się przyjrzeć, ale tylko zaparowała oddechem szybę. Ubrała się szybko i zbiegła na dół. Kiedy wyszła przed klatkę, nigdzie ich już nie było. Rozejrzała się - wyloty przejść były puste.
Ruszyła w prawo, do głównego wykopu ciągnącego się od śmietnika wzdłuż asfaltowej ulicy. Z bliska ściany korytarza były gruzłowate i przybrudzone, ale zwały śniegu wydawały się solidniejsze, niż gdy patrzyła na nie z okna. Faktura uklepanej ściany była tak ścisła, że przebicie się przez nią wydawało się niemożliwe.
Zeszła z głównej alejki i skręciła w sieć bocznych dróżek. Dziwnie było iść białymi korytarzami, nie wiedząc, dokąd prowadzą. Tylko niektóre oddawały prosty układ osiedla, reszta wiła się w różnych kierunkach, jakby kopiący wzięli odwet za lata chodzenia pod linijkę.
Usłyszała śmiech i skręciła w tamtą stronę. Przez chwilę miała wrażenie, że w ten sposób zbliży się do przystanku, ale przed kolejnym rozwidleniem doszła do wniosku, że równie dobrze mogła być zupełnie gdzie indziej - straciła orientację.
Przystanęła i rozejrzała się uważniej dokoła. Ta przecinka wyglądała na mało uczęszczaną. Na świeżej warstwie puchu widoczne były tylko dwa ślady - wąskonosy z obcasem i większy, męski, z pospolitym żłobieniem na podeszwie. Obok nich stała wbita w śnieg łopata.
Już miała się cofnąć, gdy znów usłyszała śmiech. Ruszyła, próbując domyślić się, gdzie może teraz być, ale nie mogła przypomnieć sobie tej dróżki, chociaż wydawało jej się, że z okna dobrze poznała zakamarki labiryntu. Onieśmielona ciszą znów przystanęła. Tym razem głos dobiegł z bliska; teraz brzmiał bardziej jak przeciągłe, nieco teatralne westchnienie.
Odczekała chwilę i wyjrzała zza zakrętu. Przed nią otwierał się wylot korytarza; wąskie przejście zakończone owalną niszą, wyrzeźbioną przez jakiegoś dowcipnisia, miało kształt ślepego okna z wykuszem, pod nim stało coś w rodzaju śniegowej ławki, na której siedziała dziewczyna. Kolana ustawiła jedno przy drugim, jak grzeczna panna na proszonym podwieczorku, jedną rękę położyła na swoim udzie, drugą na biodrze stojącego przed nią chłopaka. Już się nie śmiała, usta miała zajęte czymś, czego Agnieszka nie mogła dostrzec, bo chłopak zasłaniał jej widok na twarz tamtej.
Coś w ułożeniu jego sylwetki, a może w rozkołysaniu głowy dziewczyny kazało Agnieszce stanąć bez ruchu i wstrzymać oddech. Najchętniej uciekłaby, ale zanim zdążyła się odwrócić, chłopak ujął w ręce głowę tamtej i podał biodra do przodu.
Nogi Agnieszki nabrały niespotykanego ciężaru. Miała wrażenie, że krąg ciepła bijący od pary zagarnął ją i oblepił tak, że nie mogła się ruszyć. Przyciągało ją i odrzucało falowanie tych ciał, ale nie potrafiła oderwać od nich oczu, chłonęła każdy szczegół, dźwięk, każde najlżejsze drgnięcie, aż do chwili, gdy chłopak szarpnął biodrami, jęknął i znieruchomiał.
- No widzisz? Mówiłam, że potrafię cię ogrzać - głos Krzysi dotarł do Agnieszki zza pulsującej mgły.
Chłopak odepchnął jej głowę, szarpnął zamkiem rozporka i odwrócił się w stronę korytarza. Wtedy zobaczył Agnieszkę.
Chwilę stali bez ruchu, patrząc na siebie, drgnęli dopiero na dźwięk głosu Krzysi, wciąż niewidocznej zza zasłony jego kurtki. Agnieszka była szybsza. Zanim ruszył w jej stronę, oderwała nogi od ziemi i pędem wybiegła z korytarza, potrąciwszy wbitą w śnieg łopatę. Gnała, przeskakując zaspy, gubiąc się w korytarzach, w końcu wpadła w kolejną ślepą przecinkę. Oparła ręce o ścianę i zwymiotowała.
Jakiś czas stała, nasłuchując, z czołem przyciśniętym do zimnej ściany. Nikt jej nie gonił. Przetarła twarz świeżym puchem i rozejrzała się. Dzień szarzał, a ona marzła, nie wiedząc, w którą stronę pójść. W lecie trafiłaby po zapachach - bloki pachniały kapustą, kotletami i pastą do podłóg, górka skoszoną trawą, chodnik kurzem albo deszczem, podwórko śmieciami, a ulica spalinami. Ale teraz nie było spalin, bo od kilku dni nic nie jeździło, ani samochody, ani autobusy. Raz tylko widziała z okna pług, atakował zaspy z przygnębiającą donkiszoterią.
Zaczęły jej drętwieć palce u nóg, więc ruszyła przed siebie. Po jakimś czasie usłyszała głos dozorczyni, nad sobą zobaczyła róg budynku. Spojrzała w górę - była pod blokiem Mani. Odetchnęła z ulgą. Za nią musiał być przystanek, z boku sklep, a na ukos mieszkanie. Doszła do śmietnika, pod klatkę były już tylko dwa kroki.
- ...brat p-pprzyniesie ł-łopatę - usłyszała.
- Może nie potrafi nas znaleźć? - to był niewyraźny głos Hanki.
- O-o-obiecał, t-t-o przyniesie!
- Idziecie na bal noworoczny? - zapytała Beata.
- Nie - odparła Hanka. - Starzy chcą mnie wcześniej zawieźć do dziadków na wieś.
- Jak? Przecież nic nie jeździ!
- Za miesiąc będzie jeździło - mruknęła Hanka ponuro.
- Nie możesz powiedzieć, że ci zależy?
- Powiedziałam. Dlatego mnie wysyłają...
Za ścianą zapadła cisza przerywana miarowym wbijaniem saperki w śnieg.
- A j-j-ja i-idę. Z b-bratem.
- Z bratem? - głos Beaty był dziwnie zdyszany.
Agnieszka ostrożnie wystawiła głowę za róg. Hanka kopała z zaciętym wyrazem twarzy, a Beata nasuwała szalik na poczerwieniałą nagle twarz.
- O-o-biecał, że p-przyjdzie.
- No, skoro obiecał... - z przekąsem mruknęła Hanka znad saperki.
Agnieszka cofnęła się za róg, dotarła do klatki i weszła na górę. Poszła prosto do swojego pokoju, usiadła na tapczanie i przymknęła oczy. Brzuch bolał ją jeszcze trochę. Niania kazałaby wypić miętę, ojciec odruchowo zbadałby puls suchymi palcami. Nigdy nie widziała, żeby dotykał nimi macochę, czasem tylko cmokał ją delikatnie w policzek. Brat Mani miał mokre czoło, kiedy kiwał się nad Krzysią, kłęby pary uciekały mu z otwartych ust prosto w niebo.
Znów zrobiło jej się niedobrze, ale nie mogła przestać o nich myśleć. Pulsowało w żołądku i niżej, pod pępkiem. Dotknęła tego miejsca - sprawiło jej to przyjemność, nawet przez kurtkę i spodnie. Wyprostowała się przestraszona i otworzyła szeroko oczy. Nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. Ciało swędziało i bolało jednocześnie, nie miała pojęcia, co się z nią dzieje. Czuła, że coś się otworzyło, ale kiedy się zamknie, nie wiedziała. Ktoś musi mi pomóc, pomyślała i dotknęła kozaków, z których woda skapywała na klepkę. Tylko jedno wiedziała na pewno - nie mogła iść na bal, skoro on tam będzie.
© W.A.B