Kiedyś, w porywie serca, który nastąpił po wyjątkowo pięknym kochaniu, przyszło mu do głowy bajkowe "za górami, za morzami, żyli sobie..." Zapytał, czy myślała o dalszych podróżach, czy chciałaby przenieść się gdzie indziej. Zaprzeczyła gorąco; jej Bruksela była zaludniona "źródłami", w urzędniczym piecu piekła telewizyjny chleb.<
- To moja praca - mówiła. - Kocham ją. Tu jest mi dobrze, tu wszystko jest wymieszane, Bruksela to wielki gar z językami. Tu członek jest rodzaju żeńskiego, une verge. Wagina jest mężczyzną, un vagin. Nie chcę stąd wyjeżdżać.
(…)
Obiecali sobie z Andreą, że będą ostrożni. To ich jeszcze bardziej podnieciło, bzykali się jak szaleni, przytulali w parkach, pieścili w samochodzie. Podkładał jej pod pupę swój tiszert, bo kiedy ją lizał, na uda spływały soki, od których lepiły się siedzenia. Gdy wracał, był jak zaczadzony. Następnego dnia budził się rano i nie mógł uwierzyć, że coś takiego robił.
Dręczyły go złe sny i dziwne myśli. Nie wyobrażał sobie codzienności bez niej, nawet krótkiego oddalenia. Duma z tego, że potrafi zaspokoić i ją, i Megi, dawno uleciała. Nie chciał się kochać z nikim poza Andreą, na samą myśl o kotłowaniu z inną kobietą przypominało mu się nadmuchiwanie żaby.
Andreę całował i wsadzał jej głęboko albo zanurzał płytko, aż ruszała niecierpliwie biodrami. "Naprawdę chcesz?" - pytał i kołysał ją od dołu, a ona wczepiała się w niego albo rozkładała ręce na boki.
Chociaż kobiety coraz częściej prowokowały go wzrokiem, przestał mędrkować o słuszności poligamii. Czas rozpasanych myśli o wielu kochankach, czas czytania Anaïs Nin, minął. Przeżywał falę monogamii - z Andreą.
© W.A.B