Tam w dole jest Grand Place, najstarsza część Brukseli.
Stąd można lizać miasto jak lody, przemykać wzrokiem po czubkach budowli, skakać po epokach, pożarach, najazdach, koronacjach, ślubach i uroczystych pochówkach. Albo wsłuchiwać się w sto języków, które świergoczą w przeszłości i teraźniejszości. Patrzeć na twarze, ubrania i odgadywać, z jakiej klasy pochodzą ludzie. Bo tu wciąż istnieją klasy społeczne, co człowiekowi takiemu jak ja, wychowanemu w socjalizmie, wydaje się egzotyczne. Właśnie to, a nie widok ludzi o innych niż biały kolorach skóry. Najbliżej w dole leży Marolles. Właściwie to nie dzielnica, bo nie ma ram administracyjnych. To miejsce z duszą, jedno z najstarszych siedlisk w Brukseli. Barwna zbieranina niegdyś obdartych uliczek, na których rodzili się, grasowali i umierali zawodowi złodzieje. Łapserdaki i łobuzy wszelkiej maści bywali jednocześnie artystami. Tu, na rue Haute 132 mieszkał Pieter Bruegel, jeden z najważniejszych malarzy renesansu. Napatrzył się na niepokojące twarze. Siadywał, wpatrywał się w ludzi, szkicował. Nigdy nie miał dość.