Piknik integracyjny odbywał się w obejściu starannie wystylizowanym na wiejskie. Odkurzone irchą stare dyszle i wyczesane grzebieniem kozy błyszczały w letnim słońcu. Alkohol podany przez gospodarza (druciane okulary i ręce pianisty) smakował ogniskiem, ale zagryziony pajdą kanciastego chleba dał się przełknąć.
Po obejściu plątały się kury, kaczki, dużo kotów oraz osób znanych mi z pracy i z prasy. Widocznie integracja obejmowała szersze grono, co nie było dziwne, zważywszy na branżę, w której zdecydowałam się pracować. Grupki były na razie trochę sztywnawe - upał nie nastrajał do picia alkoholu, a co za tym idzie - wzmożonej fraternizacji. Tylko fotograficy uwijali się pracowicie, wciskając się osobistościom między wódkę a zakąskę.
Panie ubrane były w suknie na ramiączkach w wersji ostrożnie weekendowej (czytaj: wielkie sumy pieniędzy płacone za coś, co wyglądało zwyczajnie, ale zwyczajne być nie mogło), panowie nosili bez wyjątku jasne spodnie i koszulki polo, a wszyscy zasłonięci byli ciemnymi okularami, jak na balu ślepców.
W jasnych spodniach i koszulce polo wyglądałam jak pan, brakowało mi tylko ciemnych okularów. Nie wiem, dlaczego tak się ubrałam, choć równie dobrze mogłam nic nie wkładać, bo czerwcowy upał zwalał z nóg ludzi i zwierzęta. Nawet koza, przyszła ofiara konkursu na dojenie, smętnie grzebała kopytem w pyle podwórka.
Aleksandrę zobaczyłam z daleka. W koszulce na ramiączkach, zwanej szumnie sukienką, prezentowała opalone nogi aż do samego końca, wodząc zdobywczym spojrzeniem po twarzach personelu mojej firmy.
- Czyja to dupa? - Usłyszałam za sobą głos jednego z informatyków.
- Może tego nowego? - zastanowił się ktoś inny.
- To on już pracuje?
- Pracować to nie, ale pewnie przyszedł napić się za darmo.
- Myślisz, że ma coś pod spodem?
- A co ja, pedał jestem?! - oburzył się informator informatyka.
- O niej mówię!...
Rozejrzałam się po twarzach mężczyzn otaczających Aleksandrę, ale nie znalazłam żadnej, której bym nie widziała wcześniej. Nie podeszłam, wiedziałam z doświadczenia, że trzeba jej dać trochę czasu na odcedzenie z tłumu adoratorów tego właściwego - nie znosiła, kiedy jej się w tym przeszkadzało. Nie wiedziałam, co robiła z ofiarą po misternym omotaniu jej, ale miałam podejrzenia, że posiadanie męża nie miało tu nic do rzeczy.
Z musztardówką pełną wódki przedefilowałam wzdłuż stajni i upewniwszy się, że nikt nie patrzy w moją stronę, skręciłam za winkiel. Odgłosy rozmów i śmieszków dochodziły tu bardzo słabo, za to woń końskich ekskrementów przyprawiała o zawrót głowy.
Łyknęłam gorzałki, odpędzając natrętną myśl, że powinnam wrócić, skąd przyszłam, i wmieszać się w tłum. Moja praca w dużej mierze polegała na kontaktach, a tu zaproszono sporo osób, z którymi kontakt byłby pożądany, biorąc pod uwagę moją przyszłą karierę. Zwłaszcza że Magda jest na urlopie macierzyńskim, a młode szczurki z pokolenia o oczko niżej dyszą sprężone do skoku...
Powinnam tam wrócić, naprawdę powinnam, ale słońce grzało tak kusząco, że postanowiłam przycupnąć tu choćby na chwilkę, dla zebrania odwagi. Osunęłam się pod ścianę stajni i wystawiłam twarz do słońca. Nie robiłam tego od roku, bo zeszłego lata nie odważyłam się wziąć urlopu tuż po podjęciu nowej pracy.
Nie robiłam też od dawna innych rzeczy. Na przykład futrzaka - w przypisanej mu funkcji - używałam ostatnio w połowie kwietnia, bo już w maju, kiedy drukarz doniósł o ciąży żony, nie skorzystałam z oferty, żeby zaliczyć "ostatni numerek".
O drukarzu nie myślałam od dawna. Przypominało mi o nim tylko czasem pudełko po szpilkach, do którego wsadzałam zapisywane kartki z ryzy papieru, dziwacznego pożegnalnego prezentu. Same buty wciąż stały pod wieszakiem, czekając na wyniesienie do zsypu. Nie miałam do nich serca, czułam się w nich jak wata cukrowa na dwóch patykach.
Siedząc pod stajnią, myślałam, że mam na sobie ten sam stanik z różą, który włożyłam na swoje dwudzieste dziewiąte urodziny. Stringi po wyjściu drukarza wywaliłam do kosza na śmieci. Nie cierpiałam ich, wrzynały się między pośladki. Co prawda Aleksandra twierdziła, że bez nich nie ma seksu, ja jednak nie miałam zamiaru dłużej się męczyć, zwłaszcza że o seksie mogłam teraz spokojnie zapomnieć (może stąd te spodnie i koszulka polo?).
- Czy mogę cię spić arbuzem? - zapytał ktoś nade mną. W popłochu otworzyłam oczy - prosto w słońce.
- O kurde! - jęknęłam, rozmazując palcami tusz do rzęs. Świetlny świder wkręcił się pod powieki zielono-czarnymi plamami, a ja próbowałam ratować twarz przed kompromitacją. Miałam pracować nad kontaktami, a właśnie paliłam zalążek jednego z nich.
Cień, który przysłonił cholerny blask, wydał mi się zbawieniem. Wstałam oparta o cudzą rękę, którą wymacałam w powietrzu, wciąż oślepiona jaskrawymi paćkami. Dłoń była ciepła, sucha i należała do mężczyzny - sądząc po głosie, którym mnie pocieszył:
- Powinnaś posiedzieć trochę w ciemnościach, to szybciej przejdzie.
- Nie chcę do stajni! - Stanęłam dęba, natykając się na ścianę gęstniejącego odoru.
- Nie do stajni cię ciągnę, tylko do izby. Kiedyś okien prawie nie mieli, więc chałupa jest ciemna. Chodź, upiekę ci chleb.
I tak to się zaczęło. Od chleba, a może od słońca. Trudno powiedzieć.
© W.A.B