Nie wiem, od której godziny mocz staje się ranny. Zastanawiałam się nad tym do 6.54, w końcu wstałam, rozpakowałam test ciążowy, przeczytałam instrukcję obsługi i oparłam się o zimny brzeg umywalki. O 7.00 opuściłam spodnie od piżamy i przycupnęłam nad sedesem.
Obsikany patyczek za pięć minut miał coś pokazać. Należało tylko poczekać pięć minut. Całe pięć minut. Cholerne, najdłuższe w życiu pięć minut...
Przez pięć minut można naturalnie zrobić coś pożytecznego. Pogimnastykować się albo zapalić (jeśli nie wypaliło się papierosów w nocy), albo wycisnąć sok ze świeżych pomarańczy i upić kilka łyków, albo posiedzieć z kolanami owiniętymi trupio zimnymi rękami i śledzić zbliżające się bezgłośnie symptomy nerwowego paraliżu.
Pierwsza minuta: język staje kołkiem z braku śliny. Być może sok ze świeżo wyciśniętych... Niestety, nie mogę się ruszyć.
Druga minuta: zadyszka, przypominająca ziajanie. Nie ruszać się, żeby nie zmęczyć się jeszcze bardziej.
Trzecia minuta: drętwienie rąk. Poruszać nimi, prostując i zginając na zmianę, żeby potem dały się odczepić od kolan.
Czwarta minuta: wyziębienie rąk. Wsadzić je w coś ciepłego, nie przestając zginać rytmicznie.
Piąta minuta: szum w uszach. Nie, to nie szum, to telefon. Kto, do cholery, dzwoni o 6.59?!
- Bardzo przepraszam, że przeszkadzam o tej porze, pewnie robisz sobie makijaż, co?
Minuta szósta: czym? Zginanymi rytmicznie na wpół sparaliżowanymi dłońmi wyjętymi z kosza z brudami?!
- Bo chciałam tylko powiedzieć, że wynik testu wyszedł pozytywnie!
- Skąd, kurwa, wiesz?!
Minuta siódma: zesztywnienie twarzy, ze szczególnym uwzględnieniem języka. Nie ruszać. Może zesztywnieje do imentu.
- Co mówisz? Posłuchaj, Monika zrobiła sobie test wczoraj wieczorem, jeszcze u mnie, zaraz jak wyszłaś. Nie zadzwoniłyśmy od razu, bo było późno, a ty coś marnie wyglądałaś. Będzie miała dzidziusia!!! - entuzjazmowała się Aleksandra.
Minuta ósma: wszystko sztywne. To po grzybach. Chrumknąć coś na pożegnanie.
- Co tak stękasz? Masz maseczkę?... Trzeba było mówić.
Minuta dziewiąta: lufa. Tylko lufa.
- To pamiętaj, zadzwoń do niej z gratulacjami, jak odtęchniesz. Paaa!...
Minuta dziesiąta: sprawdzić test.
- A, dzień dobry, co tam słychać? - krzyknęła Kasia do słuchawki.
Siedziałam w pracy nad niedojedzoną kanapką, usiłując pracować, mimo wszystko.
- Słuchaj, Kasiu...
- Bo właśnie chciałam zapytać, jak sobie wyobrażasz sprawę noclegów.
- Jakich noclegów?
- Naszych. Chyba nie zamierzasz upchnąć nas w swojej kawalerce...
- Na pewno nie - powiedziałam, klikając kompulsywnie myszką i usiłując przypomnieć sobie, z jakiej okazji zaprosiłam ich wszystkich do Warszawy.
- Po weselu musimy się gdzieś przespać - zlitowała się Kasia. - Chodzi o to, żeby zorganizować pokoje. Będzie nas w sumie dziewięcioro plus rodzice mojego starego, no i jego rodzeństwo z rodzinami.
- To w sumie ile? - zapytałam, kładąc kanapkę na klawiaturze.
- Razem trzydzieści dwa lub trzy, w zależności od tego, czy szwagierka urodzi, czy przyjedzie w ciąży... Swoją drogą jakiś transport by się przydał...
- Do szpitala? - bąknęłam współczująco.
- Jakiego znów szpitala? Do kościoła i na wesele! Autokar byłby najlepszy. Tak, to świetny pomysł! Zorganizuj autokar - powiedziała Kasia i rozłączyła się.
- Mamo, nie wezmę tego ślubu! - jęknęłam chwilę później, opierając głowę o zimne kafle firmowej łazienki. Niedojedzona kanapka wylądowała w koszu na śmieci.
Metodą z filmów akcji sprawdziłam, czy w sąsiednich toaletach nikogo nie ma, i z komórką przy uchu usiadłam na błyszczącej klapie sedesu.
- Czy to znaczy, że go nie kochasz? - zapytała mama.
- Nie, to znaczy tak, ale nie chcę przechodzić przez ten cyrk. Powiedz mi, po co ty wzięłaś ślub z ojcem?
- No bo go...
- Wiem, wiem, ale ja pytam o papier, o ceremonię, o cały ten zasrany ślub.
- A, ślub - powiedziała mama, omijając "zasrany" szerokim łukiem. Zawsze ujmowała mnie jej mądrość, przedkładanie spraw istotnych nad drobne pedagogiczne zwycięstwa. - Ślub wzięłam, bo dzięki temu mogliśmy dostać mieszkanie. Osobno nie mieliśmy szans.
- Ha!!!
- Myślę, że jesteś zmęczona przygotowaniami i ciążą i dlatego do wszystkiego podchodzisz podejrzliwie. To zupełnie normalne, taki przedślubny rajzefiber.
- To nie żaden rajzefiber tylko fundamentalne przemyślenia!
- Wiesz co? Przyjedźcie tu do nas na weekend, odpoczniesz trochę, porozmawiamy.
- Mamo, ledwo się wyrabiam z pracą, rzyganiem, poprawkami sukni i racjonalnym odżywianiem. Poza tym nie mam teraz zdrowia do rodzinnych obiadów...
- To może w tygodniu? Mogę nic nie mówić Kasi...
- W tygodniu całkiem odpada!
- To wpadnij, kiedy tylko będziesz chciała.
- Dobra, dzięki. Pa.
- Córuś...
- Mamo, muszę kończyć, bo ktoś tu chce skorzystać z toalety.
- Ja właśnie w tej sprawie. Nie mów "zasrany", dobrze?
© W.A.B